Moja mama pracowała w tej samej piekarni przez 18 długich lat.
Każdego dnia wstawała przed świtem, zakładała swój wysłużony fartuch i wychodziła do pracy, niezależnie od pogody i zmęczenia.
Wszyscy ją tam znali.
Wszyscy ją kochali.
Wołali na nią Pani Ciasteczkowa, bo potrafiła piec najsmaczniejsze babeczki, takie, które potrafiły poprawić humor nawet w najgorszy dzień.
Pewnego deszczowego wieczoru, gdy wiatr huczał jakby chciał wyrwać drzwi, mama zobaczyła bezdomnego weterana, mokrego i drżącego z zimna.
Bez wahania podała mu resztki chleba i dwie muffinki, które i tak miały wylądować w koszu.
Jedzenie, które nikomu by już nie służyło — a jemu mogło dać choć odrobinę siły.
Następnego ranka jej nowy kierownik, Derek, wezwał ją do biura.
Jego słowa pamiętam do dziś:
„To naruszenie polityki firmy.”
Powiedział to z uśmiechem, takim zimnym i pozbawionym ludzkich odruchów.
I zwolnił ją.
Po 18 latach.
Za dwie muffinki, które miały trafić do śmieci.
Mama wróciła tego dnia do domu zapłakana, z twarzą szarą od zmęczenia i fartuchem wciąż oprószonym mąką.
Patrzyłam na nią i czułam coś, czego nie potrafiłam nazwać — gniew, smutek, bezsilność.
Wiedziałam tylko jedno: nigdy tego nie zapomnę.